wtorek, 20 listopada 2012

Zamach Brunona K. na Sejm - polski Brevik czy Guy Fawkes?




Tak więc wiemy gdzie podział się trotyl z tupolewa.... wylądował u chemika w Krakowie. Za to zapewne też odpowiadają Rosjanie z Putinem na czele ;)
Ale pomijając żarty to dzisiejsza poranna pobudka informacją, że ktoś miał zamiar/ szykował się do wysadzenia budynku sejmu wraz z jego stałymi bywalcami (ze szczególnym uwzględnieniem premiera i prezydenta) uznałem za rzecz całkiem pozytywną.
A to dlatego, że - jak się okazuje- nasz naród jest mniej zanurzony w marazmie niż podejrzewałem.
W końcu ktoś postanowił powiedzieć dość... i to w bombowy sposób!



Uderzyło mnie jednak jak przedstawiły pana Brunona K. (uwielbiam takie skróty, zwłaszcza poprzedzone słówkiem "niejaki") media. Wątpię by był całkowitym pomylonym degeneratem jakim go się przedstawia. Choćby dlatego, że dotąd był przeciętnym wykładowcą uczelni wyższej. Dokładniej Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie. Jasne, jest pewnie niestabilny psychicznie i niebezpieczny, ale mordercą nazwać go jeszcze nie można. Nikogo nie zabił.
Za ciekawe uznaję, że ktoś bardzo inteligentny postanowił przyrównać osobę wykształconą, która z jakichś powodów (zapewne podzielanych skrycie przez większość społeczeństwa) postanowiła dokonać zamachu na elity rządzące, do kogoś pokroju A. Brevika. Jak na mój gust bliżej mu do Brytyjskiego Guy'a Fawkes'a, tak dobrze znanego fanom grupy Anonymus i wielbicielom filmu „V jak Vendetta”, niż do psychopatycznego mordercy z Norwegii.
Ale cóż... media jak zwykle sprawę nakręcają tak aby jak najbardziej zdemoralizować obraz człowieka oskarżonego i wybielić elity rządzące.

Ale czego się spodziewano? Że nikt nie wpadnie na tak genialny pomysł? Przecież strony informujące o tym jak zrobić bombę z byle czego (najczęściej składników domowych typu ACE, lub nawóz do kwiatów) można znaleźć prawie w całym internecie! I co? Rządzący od bez mała dwudziestu kilku lat tym krajem jak pijany sternik powrotem do domu po nocnym świętowaniu zawinięcia do portu swojej rozklekotanej krypy, czyli chwiejnie i do dupy, liczą że nikt się nie wkurzy i nie postanowi usunąć problemu, z którym demokratyczny wybór najwidoczniej poradzić sobie nie może?
Zapadają za naszymi plecami decyzje o których nam się nie mówi, wyborcy nie mają wpływu na decyzje osób, które wybrali (a właściwe nie wybrali bo osoby tam zasiadające to nie ludzie na których głosujemy), ceny rosną tak jak podatki, pracy coraz mniej, podobnie jak złotówek w pensjach i naprawdę NIKT nie pomyślał, że ktoś może się naprawdę wku.... wkurzyć?
Zwłaszcza, że nie tak dawno temu ktoś odwiedził z bronią łódzką siedzibę PiSu?

Osobiście uważam, że człowiek ten postępując może mało demokratycznie i wbrew prawu, ale jednak zgodnie z poglądami większości społeczeństwa (bo nie wierze, że nikt nie miał nigdy chęci wystrzelać tej bandy pacanów zarządzających cyrkiem jakim jest dziś nasz kraj), wyświadczył nam przysługę.
Rząd powinien zacząć bać się zwykłych ludzi. Swoich obywateli. Osób, na głowy których zrzuca owoce własnych decyzji, a które bardzo często stoją w konflikcie z naszymi pragnieniami.

Zwłaszcza, że nie mamy podobno do czynienia z jakimś pseudo faszystowsko-anarchistycznym fanatykiem, który postanowił zdetonować bombę w supermarkecie zabijając Bogu ducha winnych, a przynajmniej winnych państwu podatki ludzi. Mamy do czynienia z pracownikiem uczelni wyższej. Pracownikiem naukowym. Człowiekiem wykształconym. Nie jakimś byle wsiurem, który nie miał co zrobić z piątkowym popołudniem.
Jeśli więc stan naszego kraju popycha osobę wykształconą do takich kroków to o kim gorzej to świadczy? O bandzie pacanów u steru czy o osobie wykształconej?

Biorąc pod uwagę, że jest to kolejne takie wydarzenie w ciągu ostatnich kilku lat można się spodziewać, że w naszym kraju będzie jedynie coraz bardziej ciekawie.
Ludzie, którzy chcą zrobić coś dla Polski albo chwycą za przysłowiowe (lub nie) miecze, albo postanowią całość przeczekać za granicą w obawie o zdrowie własne i swoich rodzin. I nie ma się czemu dziwić.
Polska potrzebuje zmian... gwałtownych i niewykluczone, że krwawych. Walka piórem nie zdaje egzaminu. Dawne powiedzenie iż pióro jest silniejsze od miecza ma sens, ale tylko gdy ktoś respektuje spisane przez społeczeństwo postulaty i wykonuje wolę ludzi, którzy dali mu urząd. Nie zaś gdy ignoruje się społeczeństwo traktując je jak motłoch nic niewartych roboli, których można dowolnie wykorzystać i ogłupić nie licząc na ich gniew. 

Żyjemy w XXI wieku. Przeważająca większość naszego społeczeństwa posiadła średnie lub wyższe wykształcenie. Co często jest wykształceniem wyższym niż prezentowane przez "elity" polityczne.
O wiedzę nie jest trudno i politycy są obserwowani, nie tylko poprzez media którymi sterują, ale i poprzez media na, które wpływu nie mają. A jawne ignorowanie ludzi i robienie z nich na siłę bandę debili musi w efekcie skończyć się równie jawnym buntem i bardzo nieprzyjemnymi przemianami w kraju.
Ale nikt zdrowo myślący nie chce krwawić za pana Tuska, Kaczyńskiego, tudzież innej wątpliwie chlubnej postaci elity rządzącej. Za to o wykrwawienie takowych jegomościów w ekstremalnym przypadku, jak dowodzą wydarzenia dzisiejszego dnia, nie jeden by się pokusił...

Choć sam należę zdecydowanie do przedstawicieli raczej skłonnych do wyjazdu niż podkładania bomb. Zaczynam się zastanawiać, czy aby bomby nie są coraz bardziej sensownym wyjściem skoro słów, postulatów i petycji politycy nie słuchają. Może dźwięk wybuchów to to czego trzeba aby uszy zostały przeczyszczone. 

Brytyjczycy świętują 5 listopada „Dzień Ognisk” upamiętniający nieudany zamach na parlament. Cieszą się z udaremnionego zamachu, co uratowało życie Króla. Jednak w naszym kraju nie ma króla. Nikt nie ma władzy absolutnej i co więcej nikt nie udowodnił, że na nią zasługuje.
Dlaczego więc jesteśmy tak skłonni przyrównać do najgorszych degeneratów człowieka, który w mało demokratyczny sposób nam o tym przypomina?

wtorek, 30 października 2012

Trotyl w Smoleńsku i wielka afera Tu-154




Dziś odkrycie obiegło dzienniki telewizyjne i portale internetowe.
Na resztkach wraku samolotu prezydenckiego który rozbił się w Smoleńsku znaleziono ślady trotylu, 
materiału wybuchowego używanego między innymi w górnictwie. 

Odkryty przez niemca Franza J. J. Wilbranda w 1863 roku. To materiał trwały i niewrażliwy na uderzenia, również mało wrażliwy na tarcie, ma wysoką temperaturę wymaganą do zainicjowania wybuchu. To sprawia że jest stosunkowo bezpiecznym materiałem do przechowywania i przenoszenia. Odpalony musi być poprzez użycie silnych detonatorów. Bliżej znany fanom kreskówek spod znaku królika Bugsa i zespołów rockowych pod dźwięczną nazwą TNT. W tonach trotylu podaje się wartości sił wybuchu bomb jądrowych.

Ślady trotylu i nitrogliceryny znaleziono między innymi na 30 fotelach lotniczych. Na śródpłaciu samolotu, oraz w miejscu łączenia kadłuba ze skrzydłem również odnaleziono ślady tej substancji.
Jak podaje serwis informacyjny Rzeczpospolitej, śladów tej substancji było tyle, że jedno z urządzeń pomiarowych wyczerpało skalę. Podobno zbliżone wyniki dało badanie miejsca katastrofy.

Eksperci wciąż nie są w stanie stwierdzić skąd mogły się wziąć ślady tego materiału na szczątkach wraku. Biorą podobno pod uwagę że osad mógł pochodzić z niewybuchów z okresu II wojny światowej.

Dziś telewizja wyemitowała posiedzenie Antoniego Maciarewicza, na którym zabrało głos bardzo wiele osób związanych pośrednio, lub bezpośrednio z dochodzeniem w sprawie katastrofy. Byli tam też członkowie rodzin ofiar.
Całe spotkanie miało bardzo intensywny przebieg, w którym dało się wyczuć żal i bulwersację, ale i gniew, oraz nienawiść, zwłaszcza wśród członków rodzin. Nie dziwiłoby mnie to, gdyby nie fakt, że politycy tak chętnie podkręcają te emocje i próbują wykorzystać do kolejnej gry politycznej. Nie miałbym nawet nic przeciw... w końcu na tym polega polityka. Ale nawet to warto umieć robić dobrze.
Stwierdzenia typu: „...powinniśmy zwrócić się do naszych sprzymierzeńców...”, „...zwrócić się w tej sprawie do Unii Europejskiej...” świadczą o wyjątkowej niedojrzałości politycznej i poważnych błędach logicznych wygłaszających takie stwierdzenia.

Polska nie jest Unii na rękę. Jeśli ktoś jeszcze nie zorientował się, że posiadanie w swoich szeregach kłótliwego i niesfornego członka, który sam nie potrafi poradzić sobie ze swoimi sprawami jest, co najmniej, problematyczne jeśli nie cholernie kłopotliwe.
Unia Europejska nie jest i nie będzie chętna stawać w obronie Polski-Rosyjskich waśni. Między tymi tworami politycznymi należy raczej dopatrywać się dążenia do wielkich przyjaźni. Europa nie posiada wielkich złóż ropy, czy gazu ziemnego... nie posiada wielu dóbr, zwłaszcza dóbr naturalnych, które w Rosji są towarem eksportowym. Zwłaszcza gdy Skandynawowie siedzą grzecznie na własnych złożach i nie deklarują się ich wyprzedawać w najbliższej przyszłości, co jest doskonałym ruchem politycznym i ekonomicznym.
Dlatego upatrywanie w Unii naszego obrońcy i wspólnika jest nie tylko mylne, ale świadczy wręcz o poważnej niedojrzałości politycznej, lub też o poważnych lukach w edukacji.

Używanie natomiast ciężkiej artylerii mówiąc o „Kłamstwie Smoleńskim” i oskarżanie Rosji o wszelkiego rodzaju matactwa i organizowanie zamachu, to już zdecydowany błąd. Nie jesteśmy dość silnym państwem aby drażnić rozleniwionego niedźwiedzia rzucając mu kamyki w nos.

Sprawę należy wyjaśnić i zgodzić się należy, że Polskie władze, oraz osoby odpowiedzialne za dojście prawdy dają ciała od dawna, ale to nie oznacza, że powinniśmy rzucać na ślepo oskarżeniami i ulegać emocjom.
To nie jest dobra droga dla polityki.

Niemniej sama sprawa jest ciekawa i należy ją wyjaśnić, a jeśli osoby winne się odnajdą pociągnąć je do odpowiedzialności.
A w kwestii odpowiedzialności i pociągania do niej mam zdecydowanie radykalne poglądy i właśnie takiego radykalnego załatwienia sprawy życzę wszystkim osobiście zainteresowanym.

wtorek, 23 października 2012

Tuska expose i po nim...




Miałem napisać o tym wcześniej, ale niestety sytuacja nie pozwoliła... co nie zmienia faktu, że temat jest ważny.


Nieczęsto oglądam obrady sejmu. W sumie staram się ich nawet unikać. Jednak podczas drugiego expose premiera Tuska byłem przykuty do telewizora jak nigdy. Nie oczekiwałem wyjawienia ukrytych prawd, ani nie spodziewałem się porywającego przemówienia. Prawdę powiedziawszy, w ogóle nie oglądałbym go gdyby nie przypadek, ale ten przypadek sprawił, że nie mogłem oderwać oczu od ekranu. Dawno nie słyszałem polityka mówiącego tak niewiele na żaden temat przez dobrą godzinę. „Krótkie i treściwe” sprawozdanie premiera na temat osiągnięć jego rządu w minionym roku trwało bez mała 55 minut i tak długiego publicznego „lania wody” nie słyszałem od czasów mojego liceum. Trzeba się zgodzić, że „drugie expose” nie było politycznym fajerwerkiem... Było nudną wyliczanką pierdół, która z faktycznymi wydarzeniami, stanem naszej gospodarki, czy naszego społeczeństwa nie miała nic wspólnego.

Nie piszę tego ze względu na osobiste animozje związane z personą premiera. Jestem apolityczny. Nie ufam żarliwym i pełnym gniewu przemowom Jarosława Kaczyńskiego tak jak nie ufam obietnicom rozwrzeszczanego dziecka co do poprawy zachowania. O ile o jego bracie, śp. Lechu Kaczyńskim można powiedzieć, że był równie gniewny i impulsywny co ambitny to jednak jego impulsywność i dość buńczuczny charakter były temperowane skutecznie przez najbliższych, a w wypowiedziach prezydenta dało się wyczuć zdecydowanie więcej ogłady. Nikt nie jest doskonały i każdy ma wady. Jednak brat Jarosława Kaczyńskiego publicznie prezentował ich mniej. Nie zmienia to nieprzyjemnego faktu, że premier i jego rządy nie maja czym się pochwalić, a prezentację tego co działo się w naszym kraju ostatnimi czasy jako sukcesu uważam za splunięcie w twarz Polakom w sposób wyjątkowo chamski i niegodny stanowiska obejmowanego przez premiera.

Trzeba też powiedzieć jasno... jeśli polityka -jak twierdzi premier- powinna być dla ludzi „grą prostą jasną i czytelną” to byłaby grą, w której mógłby brać udział każdy, a w takim wypadku po co nam politycy? Po co nam szanowny pan premier jeśli polityka powinna być taką „grą”? Ponieważ „powinna” świadczy o tym, że NIE JEST! I choćby premier pragnął tego całym sercem, nie zmieni tego żadne słowo wypowiedziane „jasno i czytelnie”. Polityka to gra, w której zabiera się dziecku lizaka gdy nikt nie patrzy, żeby je całować i nosić na rękach gdy jest się przed obiektywem. Lub -dla tych, którzy dopatrują się filo-zapędów w każdej wypowiedzi- polityka to gra, w której daje się rodzicom lizaka dla dziecka, za co jest się kochanym, obierając im pieniądze na jego wykształcenie gdy nikt nie patrzy, żeby za nie zabijać rodziców innych dzieci za granicą swojego kraju. Nieprzyjemna prawda, jednak jak każda prawda wypowiedziana głośno... boli.
Na nasze szczęście „Polska” składa się z ludzi prostych i rządzonych przez ludzi prostych, przez co w naszym wydaniu polityka wygląda tak:

- > Zabierzmy rodzicom pieniądze na wykształcenie dziecka, utrzymanie rodziny i podstawowe potrzeby, przeznaczmy je na zwiększenie aparatu administracyjno-urzędniczego (będzie to nasza przykrywka dla wyremontowania basenu, wybudowania kilku nowych siedzib dla ZUSu i tym podobne wydatki), dajmy sobie premię za „dobrą robotę”.... moment... liczba młodych ludzi się zmniejszyła? Lepiej im za granicą? Mniej dzieci się rodzi? Ok... ok... Obiecajmy im tu drugą Irlandię, że poprawimy tu warunki, że będzie praca dla nich, zwłaszcza po studiach... Ale żeby nie było... utrudnijmy firmom rozruch, pozwalajmy zagranicznym korporacjom wchodzić do naszego kraju i wychodzić, jeśli biznes przestanie być opłacalny, bez konsekwencji i zmuśmy pracodawców do obcięcia kosztów na pracownikach...
Co? Nikt nie został? Płacą im minimalne kwoty? Ale przecież średnia krajowa to prawie 4000zł! Minimalna robotnicza to 1500? Ok ok... to zróbmy coś z umowami śmieciowymi i w ogóle... Ale moment... niech pracują do 67 roku życia! :D


No dobrze już nie narzekam...
Ale wracając do meritum...
Pan Premier podkreślał że spisuje się nieźle jeśli nie bardzo dobrze w zadaniu jakim jest niewpuszczenie kryzysu do kraju. Ewidentnie pan Tusk potrzebuje zweryfikować realia... kryzys jest już u nas i ma się dobrze. O tym świadczyć może tendencja Polaków do opuszczania kraju. Bo za granicą jest im lepiej niż we własnej ojczyźnie. Pieniądze, które „znalazły się” bo nie było u nas klęsk żywiołowych, zostały przeznaczone na podwyżki dla służb mundurowych... fajnie. Szkoda, że nie zostały zagospodarowane w celu zabezpieczenia nas żeby za rok nie było skutków klęsk żywiołowych... W końcu bronimy się tak dobrze przed kryzysem... z pewnością za rok pieniądze na pokrycie strat spowodowanych klęskami będą pod ręką...a nawet jeśli nie... w końcu jeśli ludzie się zbuntują z tego powodu, wojsko i policja jest pod ręką....

Premier poruszył również szereg spraw, które w całej swojej okazałości można było sprowadzić do rzucenia wyzwania co do zaufania dla rządów i mniej lub bardziej składnych opisów, mówiących o tym, że robota jest wykonywana, jest dobrze wykonywana i nikt nie powinien mieć zastrzeżeń.
Cóż, fakt, że głosowanie o wotum zaufania zakończyło się na korzyść rządu NIEWIELKĄ RÓŻNICĄ GŁOSÓW, świadczyć powinien, że wcale tak dobrze nie jest... Ale premier był z siebie bardzo zadowolony. Pomimo że premier (jak sam powiedział) nie jest i nie będzie "specjalistą od wielkich romantycznych wizji, od wielkich ideologicznych uniesień", co ja akurat uważam za poważną wadę na tym stanowisku, to jednak poczytał głosowanie jako ewidentny, personalny (i nie tylko), sukces. Romantyczne wizje i ideologiczne uniesienia bardzo by się przydały w sytuacji, w jakiej nasz kraj się znajduje. Ponieważ kraj JEST W SYTUACJI KRYZYSOWEJ. Nie jest to kryzys tak bardzo finansowy, jak ideologiczny. Ludziom brakuje wiary, że nasz rząd ma dość spójności i wizji aby wyprowadzić Polskę z dołka w jakim jest. To dlatego ludzie uciekają. Jasne... fakt tego, że jest ciężko i ma być ciężej jest poważnym czynnikiem przemawiającym za opuszczeniem ojczyzny na rzecz lepszego życia. Ale jest coś co trzymałoby ludzi w kraju nawet w chude lata... nawet w okresie braku pieniędzy, ogromnego trudu i niezmiernie wyniszczającej egzystencji. To jest to samo co trzymało Polaków przy życiu podczas niemieckiej okupacji, podczas rozbiorów i podczas komunistycznego reżimu.
Mesjanistyczna wizja i perspektywa wspierana zastrzykiem patriotycznej woli, aby było nam wszystkim lepiej. To właśnie perspektywa, jasna perspektywa i wizja pozwalały zwykłym ludziom przetrwać gorszy czas. I to była wizja wysyłana przez jednostki silne i wybitne. Charyzmatyczne i nie bojące się w razie potrzeby zrzec się władzy, aby mieć jej więcej. Mowa o osobach pokroju marszałka Józefa Piłsudskiego, który nie będąc częścią rządu polskiego potrafił mieć więcej władzy, niż gdyby bawił się w politykę. I to właśnie silna osoba u władzy i jej wizja pozwalała Polakom iść naprzód. Budować wspólnie silny kraj. Nie zaś wymoczek z postkomunistycznych popłuczyn, który podkreśla, że „nie ma wizji”, a liczą się dla niego jedynie „proste, zwykłe marzenia”, a takim się przedstawił pan premier. To tylko odbiera nadzieję ludziom, którzy jej potrzebują. 

 Niemniej debata po expose była bardzo ciekawą. Okazuje się, że bardzo wielu posłów zgadza się, iż brak wizji jest problemem. Dla mnie na szczególną uwagę zasługuje wystąpienie posła Palikota. Z dwóch przyczyn... Pierwszą jest fakt, że uważałem go dotąd za pstrokaty dodatek do ogólnej szarości i nudy sejmowej... i nic konkretnego poza tym. Z drugiej uznawałem go za człowieka niepoważnego, jednak słuchającego pragnień ludzi, choć może troszkę bogatszych.




Jego wystąpienie charakteryzowała energia, której brakowało premierowi. Do tego jasny plan jaki przedstawił poseł Palikot dawał nadzieję na poprawę gdyby był wprowadzony. Było to wystąpienie konkretne, sensowne i spójne. Wspaniale pokazujące błędy w dotychczasowym rozumowaniu polityków i pokazujące jasne, osiągalne rozwiązania. Pokazujące do tego rozwiązania sprawdzone na przykładach, innych dobrze prosperujących krajów Europy.
Przyznam, że jako osoba apolityczna, energią tego wystąpienia zostałem zarażony. Może właśnie takiej „wizji” brakuje w dzisiejszym rządzie podczas gdy mamy bardzo wiele „małych codziennych marzeń” premiera i wykorzystujących wynikające z tego sposobności do prywaty jego popleczników, ale nie tylko popleczników. 
Może właśnie w tym problem, że - jak mówi pan premier: 
„ani robotnik, ani sprzedawca, ani student, ani kucharka, ani nauczyciel, ani ja nie marzymy ani o wielkich zwycięskich wojnach, które w naszej historii częściej kojarzyły się i kończyły się porażkami. Nie jesteśmy nasyceni jakimś wielkim narodowym mesjanizmem. Nie szukamy na siłę okazji, żeby znowu składać jakieś wielkie ofiary. Nie chcemy niczego na siłę światu udowadniać. (…) chciałbym bardzo przekonać wszystkich, że każdy następny dzień będzie próbą odbudowy wiary i nadziei u tych, którzy ją tracą w czasach kryzysu, że możliwe jest wspólne działanie, że Polska dalej rozwijała się tak bezpiecznie jak do tej pory, bo ja wierzę, że z tych małych marzeń, z tych pozornie małych celów tworzy się tak naprawdę największa wizja, największa i najwspanialsza idea.”.
Bo w tych najtrudniejszych czasach potrzebne nam są zwycięskie wojny z biurokracją i własnym nieogarnięciem. Potrzebne nam są jednostki zarażające narodowym mesjanizmem i ideami, bo bez nich jaką ideę prezentuje premier? Ideę ludzi bez wiary we własny kraj, pragnących jedynie jednodniowych zwycięstw i chwilowych marzeń. Ponieważ cel odbudowy Polski, bo to chyba powinno być celem naszego rządu, wymaga może pozornie małych, codziennych celów, ale wymaga też aby w tych celach nie spuszczać oka z tego najważniejszego... Celu odbudowy kraju po prawie 80 latach nieoficjalnej okupacji ideowej i politycznej. Celu dania nadziei na polepszenie warunków, może nie dziś i nie jutro, ale szybciej niż w ciągu kolejnych 20 lat demokracji. Demokracji, która jak dotąd nie popisała się. 
Bo Polska nie rozwija się bezpiecznie (wbrew temu co twierdzi premier), a jeśli ma się rozwijać jak do tej pory to jesteśmy udupieni na dłuuugi czas.

Przed wybuchem II Wojny Światowej Polska była krajem, który w ciągu niespełna 20 lat urósł znacząco w siłę. Urósł na tyle w siłę, żeby Rydz-Śmigły mógł powiedzieć z czystym sumieniem: "My po cudze nie sięgamy, ale swojego nie oddamy. Nie tylko nie damy całej sukni, ale nawet guzika od niej". I pomimo przegranej kampanii wrześniowej Polacy nie przestali walczyć.
Obawiam się, że dziś, po ponad 20 latach wolności, demokracji i samostanowienia o sobie, Polacy których ojcowie i dziadowie przelewali krew swoją i cudzą za tę cenną wolność, w podobnej sytuacji nie walczyliby tak zajadle o Polskę. Nie walczyliby o własny kraj. 
Kto wie... może nawet woleliby żyć w obcym kraju. Co pokazuje emigracja do krajów unijnych.
Dziś Polacy mogliby stwierdzić -i chyba nikt nie mógłby ich winić- że po tych 20 latach rządów nie zasługują na własny kraj. I lepiej aby rządził nimi ktoś inny, bo sami do tego nie dorośli.

Jako Polaka bolą mnie słowa, które napisałem... 
Ale najbardziej boli mnie, że jako naród nie potrafimy okazać jedności -jaką w trudnych sytuacjach wykazywali nasi przodkowie- i pozbyć się jednym, zdecydowanym ruchem wyniszczającego nasz kraj raka, jakim zdecydowanie jest nieskuteczna władza. 
Wmawiamy sobie przy tym, podświadomie, że nie od nas zależy co się dzieje w naszym własnym kraju. 
Ale jeśli nie zależy to od Nas, to wolność straciliśmy już dawno.

środa, 26 września 2012

"A na co płacimy te podatki?" - I jak tu odpowiedzieć dziecku, że na utrzymanie stada świń?




 Większość z was zapewne wie, ale będą też tacy, którzy nie są tego w pełni świadomi, że przychodząc na świat w naszym kraju każde nowo narodzone dziecko musi mu zapłacić 22 497 zł?
Tyle wynosi Dług Publiczny naszego kraju w przeliczeniu na obywatela. I żadne becikowe tego nie zmieni. W sumie właśnie tym się charakteryzuje ten rodzaj długu, że jest rozłożony na każdego obywatela kraju (w tym każde dziecko rodzące się w kraju) i powinien być przez takiego obywatela spłacany sukcesywnie.
Pieniądze na pokrycie długu państwo bierze z podatków. A te z kolei nakłada na swoich obywateli zgodnie z sytuacją polityczną i finansową kraju.
Dlaczego piszę o tym co większość internautów ma głęboko we wtyczce?
Ponieważ pomimo płacenia podatków nasz Dług Publiczny nie tylko się zwiększa, ale rośnie w zastraszającym tempie. W sumie sam nie wiem co bije w górę szybciej nasz Dług Publiczny, czy licznik odwiedzin posranych małolatów na stronie Justina Biebera? Zainteresowani mogą wejść na stronę www.dlugpubliczny.org.pl i przekonać się na własne oczy.

Nasze państwo jest wolne i niezawisłe o co walczyli i przelewali krew nasi dziadkowie, jednak zarządza samo sobą w sposób tragiczny! Pomijam kwestię emerytur, która moim zdaniem jest czyimś żałosnym żartem, ale utrzymanie aparatu biurokratycznego jakim jest nasz rząd wyniosło w ciągu ostatnich czterech lat prawie 1,6 miliarda złotych! W przeliczeniu na jednego obywatela to niemal 2 360 zł dziennie (To oznacza że powstrzymanie takiego wydatku przez 10 dni całkowicie zniwelowałoby Dług Publiczny), a to jedynie koszt zapewnienia odpowiednich warunków do pracy posłom. W to wliczyć można takie rozliczenia jak zakup telewizorów LCD do Domu Poselskiego (293 tys. zł), przetarg na tablety (88 tys. zł + VAT), wypożyczenie 20 obrazów ze zbiorów Muzeum Narodowego (95 tys. zł), pielęgnacja roślin (420 tys zł)... a to jedynie wierzchołek góry lodowej!
Samo wyremontowanie basenu sejmowego (w którym do niedawna posłom wolno było kąpać się pod wpływem alkoholu, bo nie ma to jak piwko/winko/łiskacz i basenik) kosztowało ok. 71 tys zł, dodatkowo jednak posłowie zafundowali sobie karnety sportowo-rekreacyjne za 78 tys. zł.


Tymczasem zbliża się zima, tym samym okres świąteczny. Dla niedoinformowanych to okres radości, kolend, wydatków i wszechobecnego sępienia. Tak SĘPIENIA!!!
Pisanego wielką literą i z wykrzyknikami. Żaden okres w ciągu roku nie generuje takiej ilości reklam, jak i równie wielkiej ilości akcji charytatywnych, fundacji pomocy dzieciom, S.O.S. dla poszkodowanych, i akcji pomóż "Marcinkowi" (tu również inna Zuzia, Ola, Asia... w sumie wszelkie krótkie imiona się nadadzą... byle nie zajmować nadmiaru czasu antenowego i łatwo zapadało w pamięć. Jeszcze nie udało mi się przyuważyć Zenona, Leona, czy innego Janusza). To zrozumiałe z psychologicznego punktu widzenia. Zimno na dworze nieciekawa pogoda, wolelibyśmy nie wyściubiać nosa za drzwi. Jeśli więc pokaże nam się obraz zmarzniętej dziewczynki z zapałkami mam podświadomy odruch utożsamienia się i okazania empatii. Nie mówię, że nie powinno się pomagać potrzebującym. Zgodnie z "Ewangelią Biznesu" Andrew Carnegie'go obowiązkiem bardziej szczęśliwych obywateli jest pomoc tym mniej szczęśliwym, a często doświadczonym przez los. (Z nim też nie zgadzali się najbliżsi współpracownicy... Ciekawe dlaczego? ;) ) Ale który kretyn wpadł na pomysł, że jesteśmy mniej doświadczeni przez los? W końcu KAŻDY z nas ma 22 497 zł do spłacenia!! I nie pomaga tu, że masa ludzi jest bezrobotna, a o zarabianiu średniej krajowej nie wspomnę, bo czasem i minimalna to bogactwo, acz starczy na pączki dla dzieciaków w wigilię.
Pomijam już przygody z dziećmi, które same siebie "urządziły" wejściami na słup wysokiego napięcia, czy zabawą na torach kolejowych... zgodnie z zasadą Darwina z jakiejś cholera przyczyny te wypadki miały miejsce. Napomknąłbym o eliminacji najsłabszych ogniw innych takich, ale byłbym zlinczowany przez rzeszę "Dobrych" ludzi.



Osobiście uważam, że byłoby wspaniałym prezentem wigilijnym gdyby rząd postanowił przeznaczyć te 78 tys. zł z rekreacyjnego baseniku i spa żony posła, czy rozpieszczonej córeczki na to by pomóc poszkodowanym dzieciom. Aby zrefundować najcięższe operacje czy w końcu pomóc dzieciom z białaczką, czy astmą... Ale lepiej jest wygrzać dupeczkę w saunie za pieniądze podatników, prawda? Ale co tu zrobić z deficytem i długiem publicznym???
Pracujmy do 67 roku życia! Tak żeby dożyć do pierwszego roku emerytury i paść w drugim. Bo gdzie wtedy trafią nasze pieniądze? Do rąk ZUSu w nowej szklanej klimatyzowanej cały rok siedzibie.
Znaczy MY pracujmy i nasi ojcowie i matki. I ci najbardziej poszkodowani, którym nie starcza za 1300 zł na chleb pod koniec miesiąca, o wyprawieniu dzieci do szkoły, czy zrobienie im gorącego obiadu nie mówię.

I co my biedni obywatele na to?
NIC! Nic nie robimy. Żadnych strajków... za zimno. Żadnych porządnych buntów. Jedynie cicha akceptacja owieczek idących na rzeź. Gdy afera ACTA była na pierwszej stronie Demotywatorów i w sumie każdego innego serwisu internetowego na ulicach mieliśmy niemal pospolite ruszenie. Ale gdy ludzie wybrani do rządzenia państwem bez mała od 20 lat dają ciała jak Ukrainka (z góry proszę o nie linczowanie przez zwolenniczki FEMENu) na poboczu drogi w deszczowy dzień pozwalamy im na to i czekamy cierpliwie do następnych wyborów. Jak gdyby Nasz los zależał od nich...
No cóż... zależy. Tak długo jak im na to pozwalamy.

Z pozdrowieniami dla wszystkich

StyleOnTheRun

czwartek, 30 sierpnia 2012

O fastfoodach, Magdzie Gessler i MGeat czyli Masterchef zdemaskowany




Najbardziej brakuje nam tego czego aktualnie nie możemy mieć. Po dwakroć bardziej brakuje nam jednak tego czego nie możemy mieć aktualnie, ale mieliśmy w przeszłości. Ta zasada nie sprawdza się jedynie względem dawnych miłości (a i z tym niektórzy mogliby się nie zgodzić). Jednak boleśnie można znaleźć dla niej zastosowanie na łóżku szpitalnym gdzie nie można jeść ani pić, nie mówiąc o tym aby spożywać to co się lubi.

W takich momentach wracam wspomnieniami do najlepszych rzeczy jakimi się posilałem w życiu. Wspominam kurczaka po syczuańsku (najlepszy serwowany w restauracji wook), tartę francuską z malinami i borówką wykonania mojej ukochanej, wiecznie żywego hamburgera, koftę indyjską serwowaną w GreenWay, czy tortillę na ostro. Nie wzgardzam babciną szarlotką czy domowym schabowym, ale zauważam analogię, że najsmaczniejsze rzeczy to te które zrobić, lub zdobyć na mieście można szybko i łatwo… innymi słowy fast foody.

Ostatnimi czasy wielu „ekspertów” próbowało skomercjalizować „szybkie żarcie” jednak nikomu się to dobrze nie udało… może poza KFC (Kentucky Fried Chicken).
Jedzenie w McDonaldsie jest małe, niedobre i prowadzi do wyniszczenia organizmu. Tortillabar to też namiastka prawdziwego przysmaku. Generalnie gdy ktoś chce „niezdrowego żarcia” najlepiej sprawdza się lokalna „Buda” (często zaopatrzona w chińczyka nie znającego polskiego, ale doskonale wiedzącego czego aktualnie chcesz) w której zamówisz często szeroki wachlarz potraw na szybko nie płacąc koszmarnych pieniędzy.
Jednak co jakiś czas pojawiają się „Twory” komerchopodobne których założyciele próbują dorównać temu co nasz gust dawno pokochał. A ponieważ takie próby są poparte milionami złotych wydanymi na reklamy telewizyjne, radiowe i internetowe dajemy się złapać.
Tak było w czasach PizzaHut gdzie jadłem dwukrotnie, za każdym razem niesmaczną i nadmiernie wycenioną, pizzę. Tak było z McDonalds’em, który poza lodami i shake’iem nie robi niczego smacznego . Tak jest też z rodzimym konstruktem wyprodukowanym na barkach „gwiazdy” telewizji jaką jest Magda Gessler. Mówię tu o gwieździe telewizji bo na pewno nie kuchni ponieważ pani Gessler nie ma pojęcia o kuchni, ale o tym później.

Krótko o restauracji MGEat.
Jest to restauracja której założycielką jest wyżej wymieniona pani Gessler. Promują jedzenie, które ma być szybkie, smaczne i dobre, czyli także zdrowe. A przynajmniej lepsze niż „jedzenie z budy”. Nazywają to podobno slowfood, ale jedyne co w tym prawdziwego to slow.
Jak natomiast jest w rzeczywistości?
Jadłem w MGEat raz, a drugi raz obserwowałem znajomych podskubując im jedzenie, których później wyciągnąłem do innej restauracji.
Na kanapkę „pikanteria” czekałem dobre 30 minut. Jak na szybki posiłek w ciągu dnia to bardzo długo. To co najmniej tyle ile niektórym pizzeriom zajmuje przygotowanie i dostarczenie dużej pizzy na telefon. No, ale ma to być widocznie slowfood-restauracja, a nietypowy fast food, więc może pokrojenie kilku plasterków mięsa i nałożenie odrobiny warzyw po czym podgrzanie ich może tyle trwać (podpowiem, że w przypadku żadnej restauracji nie może to tyle trwać i jest to jedynie moim sarkastycznym komentarzem).

Co otrzymałem po tych 30 minutach?
Otrzymałem kanapkę (bułka) z trzema plasterkami, zapieczonego (chyba) kurczaka, odrobiną cebuli i sałatą z dwoma plasterkami pomidora na wierzchu. Pieczywo było twarde i niesmaczne. Prawdopodobnie spieczone a nie podgrzane. Można było na nim sobie zęby połamać. Tak czerstwego pieczywa chyba nigdy nie spożywałem.
A sama kanapka w smaku nie przypominała niczym pikanterii. Nie powiedziałbym nawet, że leżała koło pikanterii i zaciągnęła odrobinę aromatu. NIC Kompletnie NIC nie było w tym pikantnego. Nawet cebula! O ile cebulę można uznać za pikantny dodatek.
Absolutnie nic nie było w tej kanapce pikantnego, jednak poczułem żar. Żar gniewu że zapłaciłem za to 12 zł.
Podobny żar widziałem w oczach znajomych gdy obserwowałem ich zamawiających jedzenie sygnowane MG.

Tego samego dnia wieczorem udałem się na MegaKingBurgera w jednej z ulubionych budek w centrum miasta. Otrzymałem wielką bułkę z dwoma kotletami, masą dodatków pośród których była (cebula, marchewka, sałata, pomidor, dwa rodzaje ogórków, pieprz, papryka, groszek, oliwki, kukurydza) a ci towarzysze byli zalani trzema „sosami” (ketchupem, majonezem i barbecue).
Za tę ambrozję dla mojego podniebienia zapłaciłem 8 zł. Zapłaciłbym nawet 15 i nie pożałowałbym wydanych pieniędzy.
Pani Magda powinna uczyć się od „Pani Jadzi z budki”, a nie „ratować upadające restauracje”.

Ale czego się spodziewać po kobiecie, która skończyła malarstwo w Akademii Sztuk Pięknych w Madrycie. Może i jest do doskonała uczelnia, ale panią Gessler ewidentnie nauczyła, że dobre jedzenie to „Ładne i Estetyczne” jedzenie. A to niestety, a może stety, nie jest prawdą.
Może i dzieciństwo i lata młodzieńcze pani Magda spędziła za granicą, ale ewidentnie smaku, gustu ani kuchni z innych krajów nie przejęła. Może jedynie estetykę kuchni, ale poza tym NIC. Nada. Null.
Zero absolutne.

Dlatego zapewne pani G. otrzymała nagrodę Wiktora w kategorii „Największe Odkrycie TV” roku 2011. Bo to musiało być niezłe odkrycie, że aby wypowiedzieć się na temat kuchni nie trzeba mieć smaku, ani kulinarnego gustu.
Szkoda jedynie, że nawet od jednego z mężów (zawdzięcza mu nazwisko), pani G. nie przejęła nic poza nazwiskiem i restauracją „U Fukiera”.
Słysząc więc, że w jury polskiej edycji nowego programu TVN „Masterchef” ma być pani Magda Gessler dostaję dreszczy jako odbiorca. Nie podobało mi się gdy próbowała „Odratować” restauracje w telewizji. Dużo krzyczała i rządziła, będąc przy tym niejednokrotnie chamska i nieprzyjemna dla oka i ucha, a po spróbowaniu jedzenia z sieci jej restauracji myślę, że nie jednokrotnie powinna była nauczyć się czegoś od ludzi których pouczała.
Nawet promowana przez Vivę dieta pani M.G. nie jest JEJ dietą, a jedynie metodą dietetyczną promowaną od lat… ale o tym może innym razem.
Jednak jestem w szoku, że ludzi niejednokrotnie po szkole kucharskiej ma pouczać malarz z dyplomem ministra rolnictwa za promocję polskich produktów.
I tu zapewne tkwi sekret. Bo pani Magda Gessler nie nadaje się do gotowania, jedynie do krzyczenia, tłuczenia talerzy i promowania. Reszta jej talentów tkwi głęboko ukryta w jej (dowolny eufemizm dla słowa „pojemnym”) ciele.
Współczuję już uczestnikom tego telewizyjnego show.
Nigelli Lawson nie dorasta do pięt nawet jeśli brytyjskiej gwieździe kuchni się przytyje. W kwestii kuchni zawsze będzie doskonałą specjalistką.
A sam nie mam zamiaru jadać już produktów z pod znaku MGEat. Nikomu też tego nie polecam ;)

Z pozdrowieniami
StyleOnTheRun

(Dla szerzej zainteresowanych i żądnych osobistych doświadczeń moje odkrycia zawdzięczam MGeat na terenie Łódzkiej Manufaktury)

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Czy opłaca się jeździć PKP? czyli "Mistyczna różnica między pierwszą, a drugą klasą"



Czas wakacji to czas urlopów, rozwrzeszczanych dzieci, zirytowanych rodziców i panów w skarpetach i sandałach. To Polska norma. Niemal nasza wizytówka. I nie ma w tym wiele złego. Tak mniej więcej jest na całym świecie że gdy słońce mocniej przygrzewa, rodzice biorą swoje rozbestwione pociechy na jakiś wypad z dala od komputera, internetu i złego wpływu muzyki rockowej.
Najczęściej wybierają do tego celu oddalone od swoich domów, często o wiele kilometrów, rejony. Najczęściej też wybierają morze, choć czasem góry, lub jakaś inna „leśna głusza” pada ofiarą „legionistów w skarpetach”.

Często chcąc oszczędzić pieniądze, przespać się w podróży, lub odzwyczaić od obserwowania na ciągle rosnącej ceny benzyny na taki wypoczynek udajemy się pociągiem.
Biada tym którzy próbowali ponieważ nasze pociągi są esencją tego co w naszym kraju jest najgorsze. I pomijam tu zasikane toalety.

Sam w tym roku postanowiłem pojechać nad morze. Dla osoby młodej z ograniczonym budżetem jest to wydatek nie mały. Jeśli ktoś chce jechać nad Polskie Morze musi się pogodzić z opłatą rzędu 50 zł za dobę pobytu... przynajmniej przez telefon. Ponieważ ta suma zwiększa się w miarę zbliżania się do miejscowości. Dodatkowo w cenę pobytu wliczyć należałoby „opłatę klimatyczną”, która duża nie jest, ale może okazać się kroplą goryczy po której mówi,my dość. Zwłaszcza jeśli trafimy na deszczowy klimat nad morzem.

Ale wróćmy do kolei bo tu dziś o niej mowa.
Za przejazd nad morze dla osoby dorosłej w drugiej klasie cena wynosi około 70 zł. Gdybyśmy ulegli obietnicom PKP możemy zdecydować się na jazdę „pierwszą klasą” która wyniesie nas około 110 zł. Można by pomyśleć że jest to cena całkiem logiczna.
Otóż nie. Nasze piękne koleje państwowe są istnym wrzodem na tyłku kraju.

Zacznijmy od początku. Kupujemy bilet. Na dworcu pani w kasie pyta mnie czy ulgowy, czy normalny. Licząc na mniejszy koszt decyduję się na ulgę. Pani prosi o legitymację, ogląda ją po czym pyta: „To pana 26 rok życia?”
Na co odpowiadam twierdząco. Dowiaduję się w odpowiedzi, że jeszcze do końca roku przysługuje mi ulga gdyż kończyłem 26 lat w kwietniu. Pani wydaje bilet z dodatkową opłatą za rezerwację miejsca.
Po kilku godzinach wracam jednak do kasy aby nabyć bilet w pierwszej klasie. Otóż liczyłem na wygodniejszy przedział, lepszy standard i przyjemniejsze warunki podróży.
Sam sobie wypominam własną głupotę, że postanowiłem zaufać polskiej kolei i nie poczułem jak wszechświat daje mi subtelnie do zrozumienia żebym wybił sobie z głowy ten powalony pomysł..
Zaczęło się już przy kasie. Pani kasjerka okazała się osobą nie zaznajomioną z systemem komputerowym, oraz niesłuchającą klienta gdyż wydany mi po 10 minutach oczekiwania bilet za dopłatą był wydany na inny dzień niż miałem jechać. Po kolejnych 10 minutach kolejka za mną była już 8 osobowa (chyba trafiłem na spokojny moment) a ilość kurw rzucanych pod nosem robiła się niebezpieczna. Dlatego między innymi wydany na poprawną datę bilet i do tego tam gdzie chciałem się udać pierwszą klasą uznałem za błogosławieństwo. Po szybkim przejrzeniu zapakowałem go do torby i udałem się do domu.
W dniu wyjazdu szukając swoich miejsc w pociągu zauważyłem ze wydano mi bilet pierwszej klasy bez rezerwacji miejsc. Innymi słowy zapłaciłem ponad 100 zł aby stać z bagażami 10 godzin w wagonie pierwszej klasy (tak ponad, ponieważ każda dopłata do biletu zmieniająca jego rodzaj wiązała się z 10 zł dopłatą dodatkową za łaskę jaką jest zmiana w usłudze jaką wykupuję, a tych naliczono dwie w tym jedną wynikającą z błędu kasjerki!!).
Musiałem więc wrócić się do kasy i prosić o przyznanie mi jakiejś rezerwacji w pierwszej klasie. Rezerwacji, która jest obligatoryjna i wpisana w cenę biletu.

Ale to jeszcze nie koniec rewelacji. Bilet na trasę którą jechałem (gdybym kupił normalny bilet bez żadnych ulg) wyniósł by mnie 109 zł. Pamiętajmy że przy zakupie przyznano mi ulgę studencką i jakimś cudem jadąc pierwszą klasą już zapłaciłem ponad 100 zł!!
Na trzeciej stacji wsiadł konduktor. Sprawdził bilety i poprosił o legitymację. Jakież było moje zaskoczenie gdy dowiedziałem się, że kończąc w kwietniu 26 rok życia ulga mi już nie przysługuje i jestem zobowiązany do dopłacenia 45 zł (plus 10 zł za przywilej dokonania dopłaty) za ulgę, która była mi przyznana przez kasjerkę! W tym momencie mój bilet kosztuje już 155 zł... Prawda że opłaca się być studentem? Wszyscy traktują nas ulgowo! Jest to cena przy której tańszy byłby przelot samolotem!!!! SAMOLOTEM drodzy państwo!

Ależ to nie koniec perypetii gdyż dwóch konduktorów dalej przy kolejnym sprawdzeniu biletów konduktor zauważył że dopłata dokonana w pociągu została wykonana na drugą klasę a nie na pierwszą, ale po szybkim sprawdzeniu dokumentów skończyło się na szyderczym uśmieszku pracownika kolei.
Po kolejnym sprawdzeniu dokumentów pani konduktor (tym razem kobieta) informuje mnie że dopłata została dokonana bezpodstawnie gdyż obowiązuje mnie ulga do końca roku i że powinienem złożyć reklamację. Ostatni konduktor o tym nie wspomniał.

Ale jaki standard dostałem za moje ulgowe 155 zł?
Otóż jechałem wraz z dziewczyną w przedziale w którym blokady siedzeń były powyrywane i siedzenia „pływały” przy zmianach prędkości. Brak wtyczki z prądem (która była dostępna w klasie drugiej), czy choćby możliwości zgaszenia światła przez co musiałem spędzić 10 godzin nocnej podróży z lampą świecącą mi prosto w oczy non stop.
Gdyby tego było mało przedział był brudny jak mało który a za ścianą mieliśmy toaletę. Toaletę z której korzystali nagminnie pasażerowie drugiej klasy. Naprawdę nie miałbym żadnego sprzeciwu w końcu srać każdy czasem musi. Szkoda że w trakcie postoju na stacji i bez „spuszczenia wody”, czyli naciśnięcia pedału przy toalecie, przez co o 2.30 w nocy trzeba było wywietrzyć przedział i sam musiałem wyrzucić nieczystości ponieważ inaczej byłbym skazany na jazdę z głową wywieszoną przez okno.
Nie wiem co jest nie tak z głową niektórych ludzi, ale naprawdę miałem w tym momencie ochotę nasrać winnemu skażenia powietrza w domu i zostawić to na cały czas wyjazdu, aby po powrocie poczuł i zapamiętał jak powinno się postępować z nieczystościami.
Pojąłem też jeszcze jedną rzecz.
To my jesteśmy winni temu że kolej jest brudna. Jeśli nie umiemy po sobie sprzątnąć nie możemy oczekiwać, że nagle będzie czysto. I to wcale nie jest kwestia „opadającej klapy” z „Dnia świra”.

Podsumowując. Przejazd koleją nad morze wyniósł mnie 155 zł w jedną stronę pierwszą klasą której standard był gorszy niż standard klasy drugiej. Dodam, że pociąg był klasy intercity i teoretycznie powinien prezentować odrobinę wyższy standard.
Gdybym zamiast pociągiem zdecydował się jechać autobusem, lub autokarem jednego z prywatnych przewoźników np. POLSKI BUS (http://www.polskibus.com/) za przejazd płaciłbym ok 60-70 zł i miałbym swoje miejsce siedzące, wygodny fotel, internet i dostęp do prądu, oraz czystą toaletę. Pisze z doświadczeń z poprzedniego wyjazdu w inne rejony.
Moim jedynym problemem byłoby to że musiałbym jechać do innego miasta i tam przesiadać się w pociąg do miasta docelowego, ale nawet w takim przypadku zapłaciłbym za wszystkie przejazdy mniej niż za bezpośrednie połączenie pkp i miałbym lepszy standard podróży.

Odradzam więc jazdę pociągiem i zalecam unikanie pierwszej klasy w pociągach pkp.

piątek, 13 lipca 2012

FEMEN na EURO 2012 - Czyli Femen-istki bez stanika



Fanatyzm to niesamowita cecha którą w pewnym sensie podziwiam. Ludzie fanatyczni są ukierunkowani tylko w jednym konkretnym celu. Nie przyswajają argumentów, nie akceptują logiki, nie poddają w wątpliwość własnych poglądów. A jeśli w wyniku jakiejś konfrontacji ich światopogląd się załamuje najczęściej popełniają samobójstwo. Niejednokrotnie zabierając ze sobą kilku Bogu ducha winnych (albo i nie) postronnych świadków.
Jako facet muszę też powiedzieć, że uwielbiam kobiece piersi. Duże, małe, jędrne i te mniej. Najlepsze są te które idealnie mieszczą się w dłoni i przedstawiają doskonały stosunek ręka-cycek.
Z tego powodu z zachwytem obserwowałem działania członkiń ugrupowania FEMEN w naszym kraju podczas EURO 2012.

Te Ukraińskie aktywistki znane są już na całym świecie. A ponieważ tegoroczne mistrzostwa są wydarzeniem Polsko-Ukraińskim można się było spodziewać że i te panie postanowią zaakcentować swoją obecność na tak ogólnoeuropejskim wydarzeniu.

Ten nie zarejestrowany kobiecy ruch społeczny został utworzony w Kijowie w 2008 r. Przez Annę Gucoł. Początkowo składał się głównie ze studentek w wieku 18-20 lat i był skierowany przeciw narastającej prostytucji i seksturystyce na terenie Ukrainy.
Grupa zyskała popularność i rozszerzyła swoje zainteresowania na tematykę polityczną, jednak protesty spotkały się z małym odzewem.
Prawdziwa popularność ruchu zaczęła się gdy jego członkinie postanowiły pokazać po raz pierwszy, to co kocham, cycki. Prawda, że manifestacja od razu zrobiła się ciekawsza?

Członkinie FEMEN również to zauważyły i uczyniły ze swoich piersi markę i niepisany symbol ruchu. A ponieważ dobry cycek nigdy nie jest zły, gazety szybko wysłały swoich najlepszych (i zapewne najbardziej napalonych) fotoreporterów i rozniosły plony cyfrowej kliszy po całym świecie.
Ochom i achom nie było końca. Jednak o ile zaświecenie "reflektorami" przy urnie do której wrzucił głos Władimir Putin można uznać za ciekawą fanaberię, o tyle prezentowanie biustu pod kościołem Hagia Sophia w Stambule jest już podstawą do międzynarodowego skandalu.
Całkowicie popieram działania grupy mające na celu nadanie rozgłosu sprawie brutalnego gwałtu i morderstwa osiemnastoletniej Oksany Makar, jednak trudno brać na poważnie grupę kobiet które w tym celu muszą pokazać się topless.

Celowo nigdzie w tekście nie użyłem słowa "Feministki". To dlatego, że panie z FEMENu mają z feministkami wspólny jedynie początek nazwy ugrupowania, fanatyzm i obecność waginy. Z tych ostatnich dwu sam nie wiem co gorsze w takiej konfiguracji.

Ostatnimi czasy panie zasłynęły w naszym rodzimym kraju urządzając akcję na Euro 2012. Akcja ma na celu wyrazić protest przeciw prostytucji i seksturustyce podczas rozgrywek. Panie obawiają się również o epidemię AIDS jaka może być następstwem organizowania mistrzostw w naszych krajach.
To dość ważne kwestie, warto byłoby je poruszyć i zwrócić na nie uwagę... ale czy na pewno konieczne do tego jest bieganie z gaśnicami i prezentacja piersi? (Nie żebym miał coś przeciw spontanicznej prezentacji cycków, czy kobietom z gaśnicami... zawsze lubiłem panie "strażak").
Ale wydaje mi się, że gdy sprawa jest ważna można by potraktować ją z należytym szacunkiem.
Panie natomiast będąc toples na ulicach i urządzając erotyczny półnagi performance w siedzibie Krytyki Politycznej w Warszawie trudno brać na poważnie. Bardziej przypomina to emanację objawów źle zagojonych urazów z dzieciństwa, niż obejmowanie faktycznego stanowiska w jakiejś konkretnej sprawie.



Swego rodzaju odpowiedzią na "pokojowe postulaty" działaczek FEMENu była swego rodzaju prowokacja artystyczna członków grupy "The Krasnals". Jest to o tyle absurdalne, że w wymowie haseł prezentowanych przez grupę pseudo artystów brakuje sensu i ładu nie mówiąc już o jasnych postulatach... czyli w sumie podobnie jak u FEMEN-ISTEK.

Jednak to reakcja członkiń FEMENu nadała rozgłos całej sytuacji. Nazwały przeciwniczki/ków "Kurwami" i bardzo niepochlebnie określiły "Polskie Kobiety".
Nieładnie drogie panie... ale jak powiedziałem na początku na fanatyka z waginą nie ma rady.

Cała sytuacja była nawet skomentowana przez kilku "znanych i sławnych" prowadząc do drobnego zamieszania. Pisze drobnego bo nieporównywalnie mniejszego niż to jakie powstało w wyniku demonstracji FEMENu na Ukrainie.


Z mojej strony mogę jedynie powiedzieć, że współczuję paniom z ugrupowania FEMEN ponieważ zbezcześciły piękno kobiecego atrybutu jakim jest "Cycek" na rzecz stworzenia "Marki" swojego ugrupowania.
To przykre, że taki ruch ma tak szerokie poparcie. Swoją drogą ciekawi mnie skąd działaczki mają pieniądze na te wyjazdy manifestacyjne i prezentowanie biustu ponownie po kolejnym aresztowaniu (bilety, hotele, kaucje sądowe i mandaty).
Kobieta jako osoba została sprowadzona do "Cycka i Krzyku", pod płaszczykiem skrajnego feminizmu i zrównana z symbolem marki zamiast stać się ponownie osobą i człowiekiem, którego praw, przynajmniej w teorii, panie z FEMENU bronią.
Nie ładnie, nie ładnie drogie panie.
Być może dobry byłby tu żart z naszej rodzimej komedii "Seksmisja" i należałoby zacytować "Chłopa dawno nie miały! Chłopa wam trzeba!", ale zapewne mógłbym być oskarżony o uważanie pań z FEMENu za "mięso do zaspakajania moich potrzeb".
No, a tego byśmy przecież nie chcieli ;) Prawda?