czwartek, 30 sierpnia 2012

O fastfoodach, Magdzie Gessler i MGeat czyli Masterchef zdemaskowany




Najbardziej brakuje nam tego czego aktualnie nie możemy mieć. Po dwakroć bardziej brakuje nam jednak tego czego nie możemy mieć aktualnie, ale mieliśmy w przeszłości. Ta zasada nie sprawdza się jedynie względem dawnych miłości (a i z tym niektórzy mogliby się nie zgodzić). Jednak boleśnie można znaleźć dla niej zastosowanie na łóżku szpitalnym gdzie nie można jeść ani pić, nie mówiąc o tym aby spożywać to co się lubi.

W takich momentach wracam wspomnieniami do najlepszych rzeczy jakimi się posilałem w życiu. Wspominam kurczaka po syczuańsku (najlepszy serwowany w restauracji wook), tartę francuską z malinami i borówką wykonania mojej ukochanej, wiecznie żywego hamburgera, koftę indyjską serwowaną w GreenWay, czy tortillę na ostro. Nie wzgardzam babciną szarlotką czy domowym schabowym, ale zauważam analogię, że najsmaczniejsze rzeczy to te które zrobić, lub zdobyć na mieście można szybko i łatwo… innymi słowy fast foody.

Ostatnimi czasy wielu „ekspertów” próbowało skomercjalizować „szybkie żarcie” jednak nikomu się to dobrze nie udało… może poza KFC (Kentucky Fried Chicken).
Jedzenie w McDonaldsie jest małe, niedobre i prowadzi do wyniszczenia organizmu. Tortillabar to też namiastka prawdziwego przysmaku. Generalnie gdy ktoś chce „niezdrowego żarcia” najlepiej sprawdza się lokalna „Buda” (często zaopatrzona w chińczyka nie znającego polskiego, ale doskonale wiedzącego czego aktualnie chcesz) w której zamówisz często szeroki wachlarz potraw na szybko nie płacąc koszmarnych pieniędzy.
Jednak co jakiś czas pojawiają się „Twory” komerchopodobne których założyciele próbują dorównać temu co nasz gust dawno pokochał. A ponieważ takie próby są poparte milionami złotych wydanymi na reklamy telewizyjne, radiowe i internetowe dajemy się złapać.
Tak było w czasach PizzaHut gdzie jadłem dwukrotnie, za każdym razem niesmaczną i nadmiernie wycenioną, pizzę. Tak było z McDonalds’em, który poza lodami i shake’iem nie robi niczego smacznego . Tak jest też z rodzimym konstruktem wyprodukowanym na barkach „gwiazdy” telewizji jaką jest Magda Gessler. Mówię tu o gwieździe telewizji bo na pewno nie kuchni ponieważ pani Gessler nie ma pojęcia o kuchni, ale o tym później.

Krótko o restauracji MGEat.
Jest to restauracja której założycielką jest wyżej wymieniona pani Gessler. Promują jedzenie, które ma być szybkie, smaczne i dobre, czyli także zdrowe. A przynajmniej lepsze niż „jedzenie z budy”. Nazywają to podobno slowfood, ale jedyne co w tym prawdziwego to slow.
Jak natomiast jest w rzeczywistości?
Jadłem w MGEat raz, a drugi raz obserwowałem znajomych podskubując im jedzenie, których później wyciągnąłem do innej restauracji.
Na kanapkę „pikanteria” czekałem dobre 30 minut. Jak na szybki posiłek w ciągu dnia to bardzo długo. To co najmniej tyle ile niektórym pizzeriom zajmuje przygotowanie i dostarczenie dużej pizzy na telefon. No, ale ma to być widocznie slowfood-restauracja, a nietypowy fast food, więc może pokrojenie kilku plasterków mięsa i nałożenie odrobiny warzyw po czym podgrzanie ich może tyle trwać (podpowiem, że w przypadku żadnej restauracji nie może to tyle trwać i jest to jedynie moim sarkastycznym komentarzem).

Co otrzymałem po tych 30 minutach?
Otrzymałem kanapkę (bułka) z trzema plasterkami, zapieczonego (chyba) kurczaka, odrobiną cebuli i sałatą z dwoma plasterkami pomidora na wierzchu. Pieczywo było twarde i niesmaczne. Prawdopodobnie spieczone a nie podgrzane. Można było na nim sobie zęby połamać. Tak czerstwego pieczywa chyba nigdy nie spożywałem.
A sama kanapka w smaku nie przypominała niczym pikanterii. Nie powiedziałbym nawet, że leżała koło pikanterii i zaciągnęła odrobinę aromatu. NIC Kompletnie NIC nie było w tym pikantnego. Nawet cebula! O ile cebulę można uznać za pikantny dodatek.
Absolutnie nic nie było w tej kanapce pikantnego, jednak poczułem żar. Żar gniewu że zapłaciłem za to 12 zł.
Podobny żar widziałem w oczach znajomych gdy obserwowałem ich zamawiających jedzenie sygnowane MG.

Tego samego dnia wieczorem udałem się na MegaKingBurgera w jednej z ulubionych budek w centrum miasta. Otrzymałem wielką bułkę z dwoma kotletami, masą dodatków pośród których była (cebula, marchewka, sałata, pomidor, dwa rodzaje ogórków, pieprz, papryka, groszek, oliwki, kukurydza) a ci towarzysze byli zalani trzema „sosami” (ketchupem, majonezem i barbecue).
Za tę ambrozję dla mojego podniebienia zapłaciłem 8 zł. Zapłaciłbym nawet 15 i nie pożałowałbym wydanych pieniędzy.
Pani Magda powinna uczyć się od „Pani Jadzi z budki”, a nie „ratować upadające restauracje”.

Ale czego się spodziewać po kobiecie, która skończyła malarstwo w Akademii Sztuk Pięknych w Madrycie. Może i jest do doskonała uczelnia, ale panią Gessler ewidentnie nauczyła, że dobre jedzenie to „Ładne i Estetyczne” jedzenie. A to niestety, a może stety, nie jest prawdą.
Może i dzieciństwo i lata młodzieńcze pani Magda spędziła za granicą, ale ewidentnie smaku, gustu ani kuchni z innych krajów nie przejęła. Może jedynie estetykę kuchni, ale poza tym NIC. Nada. Null.
Zero absolutne.

Dlatego zapewne pani G. otrzymała nagrodę Wiktora w kategorii „Największe Odkrycie TV” roku 2011. Bo to musiało być niezłe odkrycie, że aby wypowiedzieć się na temat kuchni nie trzeba mieć smaku, ani kulinarnego gustu.
Szkoda jedynie, że nawet od jednego z mężów (zawdzięcza mu nazwisko), pani G. nie przejęła nic poza nazwiskiem i restauracją „U Fukiera”.
Słysząc więc, że w jury polskiej edycji nowego programu TVN „Masterchef” ma być pani Magda Gessler dostaję dreszczy jako odbiorca. Nie podobało mi się gdy próbowała „Odratować” restauracje w telewizji. Dużo krzyczała i rządziła, będąc przy tym niejednokrotnie chamska i nieprzyjemna dla oka i ucha, a po spróbowaniu jedzenia z sieci jej restauracji myślę, że nie jednokrotnie powinna była nauczyć się czegoś od ludzi których pouczała.
Nawet promowana przez Vivę dieta pani M.G. nie jest JEJ dietą, a jedynie metodą dietetyczną promowaną od lat… ale o tym może innym razem.
Jednak jestem w szoku, że ludzi niejednokrotnie po szkole kucharskiej ma pouczać malarz z dyplomem ministra rolnictwa za promocję polskich produktów.
I tu zapewne tkwi sekret. Bo pani Magda Gessler nie nadaje się do gotowania, jedynie do krzyczenia, tłuczenia talerzy i promowania. Reszta jej talentów tkwi głęboko ukryta w jej (dowolny eufemizm dla słowa „pojemnym”) ciele.
Współczuję już uczestnikom tego telewizyjnego show.
Nigelli Lawson nie dorasta do pięt nawet jeśli brytyjskiej gwieździe kuchni się przytyje. W kwestii kuchni zawsze będzie doskonałą specjalistką.
A sam nie mam zamiaru jadać już produktów z pod znaku MGEat. Nikomu też tego nie polecam ;)

Z pozdrowieniami
StyleOnTheRun

(Dla szerzej zainteresowanych i żądnych osobistych doświadczeń moje odkrycia zawdzięczam MGeat na terenie Łódzkiej Manufaktury)

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Czy opłaca się jeździć PKP? czyli "Mistyczna różnica między pierwszą, a drugą klasą"



Czas wakacji to czas urlopów, rozwrzeszczanych dzieci, zirytowanych rodziców i panów w skarpetach i sandałach. To Polska norma. Niemal nasza wizytówka. I nie ma w tym wiele złego. Tak mniej więcej jest na całym świecie że gdy słońce mocniej przygrzewa, rodzice biorą swoje rozbestwione pociechy na jakiś wypad z dala od komputera, internetu i złego wpływu muzyki rockowej.
Najczęściej wybierają do tego celu oddalone od swoich domów, często o wiele kilometrów, rejony. Najczęściej też wybierają morze, choć czasem góry, lub jakaś inna „leśna głusza” pada ofiarą „legionistów w skarpetach”.

Często chcąc oszczędzić pieniądze, przespać się w podróży, lub odzwyczaić od obserwowania na ciągle rosnącej ceny benzyny na taki wypoczynek udajemy się pociągiem.
Biada tym którzy próbowali ponieważ nasze pociągi są esencją tego co w naszym kraju jest najgorsze. I pomijam tu zasikane toalety.

Sam w tym roku postanowiłem pojechać nad morze. Dla osoby młodej z ograniczonym budżetem jest to wydatek nie mały. Jeśli ktoś chce jechać nad Polskie Morze musi się pogodzić z opłatą rzędu 50 zł za dobę pobytu... przynajmniej przez telefon. Ponieważ ta suma zwiększa się w miarę zbliżania się do miejscowości. Dodatkowo w cenę pobytu wliczyć należałoby „opłatę klimatyczną”, która duża nie jest, ale może okazać się kroplą goryczy po której mówi,my dość. Zwłaszcza jeśli trafimy na deszczowy klimat nad morzem.

Ale wróćmy do kolei bo tu dziś o niej mowa.
Za przejazd nad morze dla osoby dorosłej w drugiej klasie cena wynosi około 70 zł. Gdybyśmy ulegli obietnicom PKP możemy zdecydować się na jazdę „pierwszą klasą” która wyniesie nas około 110 zł. Można by pomyśleć że jest to cena całkiem logiczna.
Otóż nie. Nasze piękne koleje państwowe są istnym wrzodem na tyłku kraju.

Zacznijmy od początku. Kupujemy bilet. Na dworcu pani w kasie pyta mnie czy ulgowy, czy normalny. Licząc na mniejszy koszt decyduję się na ulgę. Pani prosi o legitymację, ogląda ją po czym pyta: „To pana 26 rok życia?”
Na co odpowiadam twierdząco. Dowiaduję się w odpowiedzi, że jeszcze do końca roku przysługuje mi ulga gdyż kończyłem 26 lat w kwietniu. Pani wydaje bilet z dodatkową opłatą za rezerwację miejsca.
Po kilku godzinach wracam jednak do kasy aby nabyć bilet w pierwszej klasie. Otóż liczyłem na wygodniejszy przedział, lepszy standard i przyjemniejsze warunki podróży.
Sam sobie wypominam własną głupotę, że postanowiłem zaufać polskiej kolei i nie poczułem jak wszechświat daje mi subtelnie do zrozumienia żebym wybił sobie z głowy ten powalony pomysł..
Zaczęło się już przy kasie. Pani kasjerka okazała się osobą nie zaznajomioną z systemem komputerowym, oraz niesłuchającą klienta gdyż wydany mi po 10 minutach oczekiwania bilet za dopłatą był wydany na inny dzień niż miałem jechać. Po kolejnych 10 minutach kolejka za mną była już 8 osobowa (chyba trafiłem na spokojny moment) a ilość kurw rzucanych pod nosem robiła się niebezpieczna. Dlatego między innymi wydany na poprawną datę bilet i do tego tam gdzie chciałem się udać pierwszą klasą uznałem za błogosławieństwo. Po szybkim przejrzeniu zapakowałem go do torby i udałem się do domu.
W dniu wyjazdu szukając swoich miejsc w pociągu zauważyłem ze wydano mi bilet pierwszej klasy bez rezerwacji miejsc. Innymi słowy zapłaciłem ponad 100 zł aby stać z bagażami 10 godzin w wagonie pierwszej klasy (tak ponad, ponieważ każda dopłata do biletu zmieniająca jego rodzaj wiązała się z 10 zł dopłatą dodatkową za łaskę jaką jest zmiana w usłudze jaką wykupuję, a tych naliczono dwie w tym jedną wynikającą z błędu kasjerki!!).
Musiałem więc wrócić się do kasy i prosić o przyznanie mi jakiejś rezerwacji w pierwszej klasie. Rezerwacji, która jest obligatoryjna i wpisana w cenę biletu.

Ale to jeszcze nie koniec rewelacji. Bilet na trasę którą jechałem (gdybym kupił normalny bilet bez żadnych ulg) wyniósł by mnie 109 zł. Pamiętajmy że przy zakupie przyznano mi ulgę studencką i jakimś cudem jadąc pierwszą klasą już zapłaciłem ponad 100 zł!!
Na trzeciej stacji wsiadł konduktor. Sprawdził bilety i poprosił o legitymację. Jakież było moje zaskoczenie gdy dowiedziałem się, że kończąc w kwietniu 26 rok życia ulga mi już nie przysługuje i jestem zobowiązany do dopłacenia 45 zł (plus 10 zł za przywilej dokonania dopłaty) za ulgę, która była mi przyznana przez kasjerkę! W tym momencie mój bilet kosztuje już 155 zł... Prawda że opłaca się być studentem? Wszyscy traktują nas ulgowo! Jest to cena przy której tańszy byłby przelot samolotem!!!! SAMOLOTEM drodzy państwo!

Ależ to nie koniec perypetii gdyż dwóch konduktorów dalej przy kolejnym sprawdzeniu biletów konduktor zauważył że dopłata dokonana w pociągu została wykonana na drugą klasę a nie na pierwszą, ale po szybkim sprawdzeniu dokumentów skończyło się na szyderczym uśmieszku pracownika kolei.
Po kolejnym sprawdzeniu dokumentów pani konduktor (tym razem kobieta) informuje mnie że dopłata została dokonana bezpodstawnie gdyż obowiązuje mnie ulga do końca roku i że powinienem złożyć reklamację. Ostatni konduktor o tym nie wspomniał.

Ale jaki standard dostałem za moje ulgowe 155 zł?
Otóż jechałem wraz z dziewczyną w przedziale w którym blokady siedzeń były powyrywane i siedzenia „pływały” przy zmianach prędkości. Brak wtyczki z prądem (która była dostępna w klasie drugiej), czy choćby możliwości zgaszenia światła przez co musiałem spędzić 10 godzin nocnej podróży z lampą świecącą mi prosto w oczy non stop.
Gdyby tego było mało przedział był brudny jak mało który a za ścianą mieliśmy toaletę. Toaletę z której korzystali nagminnie pasażerowie drugiej klasy. Naprawdę nie miałbym żadnego sprzeciwu w końcu srać każdy czasem musi. Szkoda że w trakcie postoju na stacji i bez „spuszczenia wody”, czyli naciśnięcia pedału przy toalecie, przez co o 2.30 w nocy trzeba było wywietrzyć przedział i sam musiałem wyrzucić nieczystości ponieważ inaczej byłbym skazany na jazdę z głową wywieszoną przez okno.
Nie wiem co jest nie tak z głową niektórych ludzi, ale naprawdę miałem w tym momencie ochotę nasrać winnemu skażenia powietrza w domu i zostawić to na cały czas wyjazdu, aby po powrocie poczuł i zapamiętał jak powinno się postępować z nieczystościami.
Pojąłem też jeszcze jedną rzecz.
To my jesteśmy winni temu że kolej jest brudna. Jeśli nie umiemy po sobie sprzątnąć nie możemy oczekiwać, że nagle będzie czysto. I to wcale nie jest kwestia „opadającej klapy” z „Dnia świra”.

Podsumowując. Przejazd koleją nad morze wyniósł mnie 155 zł w jedną stronę pierwszą klasą której standard był gorszy niż standard klasy drugiej. Dodam, że pociąg był klasy intercity i teoretycznie powinien prezentować odrobinę wyższy standard.
Gdybym zamiast pociągiem zdecydował się jechać autobusem, lub autokarem jednego z prywatnych przewoźników np. POLSKI BUS (http://www.polskibus.com/) za przejazd płaciłbym ok 60-70 zł i miałbym swoje miejsce siedzące, wygodny fotel, internet i dostęp do prądu, oraz czystą toaletę. Pisze z doświadczeń z poprzedniego wyjazdu w inne rejony.
Moim jedynym problemem byłoby to że musiałbym jechać do innego miasta i tam przesiadać się w pociąg do miasta docelowego, ale nawet w takim przypadku zapłaciłbym za wszystkie przejazdy mniej niż za bezpośrednie połączenie pkp i miałbym lepszy standard podróży.

Odradzam więc jazdę pociągiem i zalecam unikanie pierwszej klasy w pociągach pkp.